Gdy w towarzystwie pojawia się temat seriali, powiedzieć „A, ja to nic nie oglądam” jest równe z dawnym brakiem oczytania. No, bo jak podtrzymać kulturalną rozmowę, jeśli zatrzymało się na Prusie?
Czytaliśmy dla siebie i dla towarzystwa
Badania z XX wieku w Ameryce wykazały, że na obszarach gęściej zaludnionych, chłonięto więcej książek. Dlaczego? Bo można było o nich pogadać z sąsiadem! Jak wskazuje Elizabeth Long w przyjemnym „O społecznej naturze czytania”, zjawisko to przynosiło korzyści: pozwalało kultywować etyczną wrażliwość. Ważono problemy moralne ucieleśnione na konkretnych postaciach. Po to właśnie czyta się powieści, żeby pobudzić szare komórki do pracy i zadać kilka pytań. No, i mieć o czymś więcej pogadać na tak zwanych salonach – choć zwrotu tego nie cierpię – niż o doniesieniach z „Pudelka”.
Książki, które wypadało znać w kolejnych dziesięcioleciach, ulegały modzie. Shakespeare, Krasicki, Tołstoj, Leśmian – nikt nie będzie toczył emocjonalnej dyskusji o czymś, co napisano 100 lat temu. Nie wierzycie – przyjdźcie na dowolną lekcję języka polskiego, gdzie nauczycielka próbuje wykrzesać odrobinę iskry z uczniów na temat tekstów Orzeszkowej. W końcu kilka pokoleń zdążyło omówić to już z każdej strony.
Czytamy dla siebie, oglądamy dla towarzystwa
Nazwiska zmieniały się, choć starych dzieł nie przestano czytywać. Czytelnicy nie rezygnują z Dantego czy Biblii, ale rozmowy im towarzyszące przybierają raczej postać wywodów naukowych niż wciągającej dysputy przy kieliszku wina. Przychodzi czas, kiedy trzeba przyznać, że nie zdezaktualizowała się sama lista pisarzy, co książki jako temat do rozmów w towarzystwie w ogóle.
Cezary Baryka czy Walter White?
Spłacasz dług jak prawdziwy Lannister. Robisz karierę w polityce jak Frank Underwood. Chcesz powiedzieć o przemianie bohatera? Rzucasz: Walter White. Przecież nie Cezary Baryka! Jesteś bezwzględny? Miałbyś szanse w „Squid Game”. Twój szef przypomina Michaela Scotta. Aby dziś biegle posługiwać się symbolami kultury i nie patrzeć z otwartymi ustami jak karp na towarzystwo, trzeba oglądać – nie czytać.
Porównujesz serial z książką? Świetnie, ale nikogo by to nie interesowało, gdyby nie powstała produkcja telewizyjna.
Oczywiście, niektórzy będą podtrzymywać: mówmy o Baryce i Marcinie Borowiczu. Lecz to jak wciąganie truposza na imprezę i twierdzenie, że zezgonował ze świetnej zabawy. Powiecie: Żeromski to przeżytek, przecież można wywlec do stołu Remigiusza Mroza czy Stephena Kinga. Ano, nie jest to zabronione. To dlaczego tego nie robisz?
Ponieważ jest dużo innych rzeczy, które wykonujemy w zaciszu domowym i sprawiają nam przyjemność, ale nie wynosimy ich na świecznik, na przykład branie prysznica. Czytanie jest jak dbanie o higienę umysłu i świat byłby zgubiony, gdybyśmy je zarzucili. Nie powstałoby też wiele świetnych seriali, ale przychodzi czas, aby głośno powiedzieć kulturowym snobom, że nieznajomość „Gry o tron”, „Peaky Blinders” czy „Wikingów” to potężny brak w edukacji. I o ile prawdopodobnie poza klasą lub studiem nagraniowym teleturnieju nie zostaniemy zagadnięci o fraszki Kochanowskiego, o tyle całkiem głupio będzie zapytać, kto to właściwie ten Shelby i skąd masz wiedzieć, co zrobić z drzwiami, gdy ktoś krzyknie „HODOR!”.
K.
Źródła:
Elizabeth Long, „O społecznej naturze czytania”. Wyd. MHP, 2012
Szukasz fajnego serialu, żeby zagadać na pierwszej randce? Obejrzyj TO.